wtorek, 16 lipca 2013

Rozdział 2



Obudziłam się bardzo wypoczęta. Za oknami było już ciemno. Sprawdziłam godzinę na komórce, była równa północ. WOW, spałam dziesięć godzin. Byłam w głębokim szoku. Rzadko zdarzało się, że w ogóle zasypiałam podczas jazdy, a dzisiaj pobiłam swój życiowy rekord. Przeciągnęłam się i jęknęłam na dźwięk swoich protestujących kości. Rozejrzałam się po aucie. Rose spała oparta o moje ramię z otwartą buzią i co chwile coś mamrotała przez sen. Zaśmiałam się cicho bojąc się, że ją obudzę.
- O obudziłaś się, to dobrze będę miał z kim pogadać.- Peter obrócił się do mnie i puścił mi oko. No tak przecież ktoś musiał prowadzić.
- Mam nadzieje, że już przygotowałeś się mentalnie na porażkę Barcy.- zagadałam, zaczynając mój ulubiony temat.
- Hahaha taaa… jasne, Barca zmiecie Real z powierzchni ziemi.- odpyskował z zapałem.
Na przegadywaniu się upłynęły nam ponad dwie godziny. W końcu zapanowało przenikliwa cisza. Z przyciśniętym policzkiem do szyby spoglądałam na otaczającą mnie ciemność. Gdzieniegdzie drogę oświetlały latarnie, ale i tak widziałam tylko niekończący się asfalt. Przejeżdżaliśmy przez terytorium Francji. Znowu powróciły do mnie dręczące mnie od wielu dni myśli, a mianowicie brak drugiej połówki. Brakowało mi miłości. Z mamą miałam bardzo kiepski kontakt. Nie mogłyśmy dojść do porozumienia. Gdyby mogła to w ogóle nie wypuściłaby mnie z domu. Miałam trochę więcej swobody tylko dzięki temu, że ona ciągle pracowała. Często wyjeżdżała w służbowe delegacje. Peter pozwalał mi na więcej rzeczy, bo lepiej się rozumieliśmy. Wiedziałam, że mu na mnie zależy jednak bardzo rzadko to okazywał. Nie chciałam się do tego przyznać, ale czasami byłam zazdrosna o Ashley. Dla niej był zawsze taki miły, a ja miałam wrażenie, że do mnie zwraca się całkiem oficjalnie, jakbyśmy widzieli się po raz pierwszy w życiu. Oczywiście często żartowaliśmy, ale o przytuleniu albo objęciu nie było mowy. Mimo mojego raczej pogodnego sposobu bycia w środku brakowało mi rodzinnego ciepła. Nigdy nie jadaliśmy wspólnie obiadów. Jedynie w święta, gdy przyjeżdżała reszta rodziny udawali kochającą się familie. Nienawidziłam tego czasu. Siedziałam naburmuszona za stołem nie mając ochoty słuchać ich przesłodzonych słówek typu „Kochanie może pomóc ci z tymi ziemniaczkami?”, „Nie trzeba bubusiu, poradzę sobie, ale miło że się troszczysz. Daj mi pyska CMOK” fuj… Ja oczywiście wychodziłam na zbuntowaną, niewychowaną nastolatkę. Cała rodzina uważała mnie za czarną owcę. Nawet pamiętam jak w zeszłym roku jakaś nieznana mi ciotka podeszła do mnie aby ze mną porozmawiać. Gdy obok mnie usiadła skrzywiłam się i zaczęłam kaszleć, próbując złapać oddech. Ależ ona niemiłosiernie śmierdziała. Chyba wylała na siebie całą butelkę jakiś perfum z targu. A jej głos brzmiał jakby połknęła piszczącą zabawkę dla psa. Zaczęła mi wypominać jaki to ja wstyd swojej rodzinie przynoszę. No po prostu nie wytrzymałam. Powiedziałam żeby spierdalała i wyszłam z domu. Na zewnątrz nie było nikogo. W końcu była wigilia. Poszłam do swojego ulubionego miejsca nad wodospadem i się rozpłakałam.
Teraz kiedy o tym myślałam samotna łza spłynęła po moim policzku. Szybko ją otarłam, żeby nikt nie zauważył. Peter właśnie zatrzymywał się przed jakąś stacją benzynową. Wyszłam z samochodu i poszłam kupić sobie coś słodkiego. Oczywiście pierwsze pobiegłam do wielkiej ściany całej w żelkach Haribo. Kupiłam trzy paczki posługując się moim nienagannym angielskim. Wyszłam ze sklepu i zastałam Rose siedzącą na krawężniku obok samochodu. Przysiadłam się i zawiesiłam żelki przed jej oczami. Od razu się ożywiła. Pałaszowałyśmy przez cały postój i zachwycałyśmy się tutejszą przyrodą. Już świtało a my byłyśmy na granicy z Hiszpanią. Mimo godziny piątej nad ranem dookoła panował ogromny ruch. Popatrzyłyśmy po sobie zaspanymi oczami i uśmiechnęłyśmy się z cielęcą miną, widząc przechodzących, starszych Hiszpanów. Wprawdzie nie miałyśmy u nich szans. Wyglądałyśmy jak siedem nieszczęść z potarganymi włosami i wymiętymi ciuchami. Jednak mimo tego uśmiechnęli się do nas i nam pomachali. No tak, wiecznie niewyżyci i gorący Hiszpanie, ach jak ja to kocham! Zrobiłyśmy słodkie minki i przywitałyśmy się  po hiszpańsku. Właściwie nasza znajomość tego języka ograniczała się tylko do tego, więc odetchnęłyśmy z ulgą kiedy  Peter powiedział nam, że już wyjeżdżamy i popaczył się groźnie na grubo starszych facetów. Rose zachichotała i spłonęła rumieńcem. TAK! Zarumieniła się! Nie pamiętam kiedy ostatnio widziałam równie niespotykane zjawisko jak rumieniąca się Evans. Nie dociekałam co jej odbiło, ale Peter uśmiechnął się jak jakiś macho. Zrobiłam jedną z wielu swoich zagubionych min i wsiadłam do auta. Krajobrazy były przepiękne. Jechaliśmy wybrzeżem. Otworzyłam okno i wystawiłam głowę na zewnątrz. Wiatr uderzył w moją twarz z niesamowitą siłą. Przechodnie patrzyli się na mnie jakby mi odbiło. W sumie się im nie dziwiłam, zachowywałam się jak jakiś nadpobudliwy golden retriever. Peter coś do mnie mówił, ale nie słyszałam przez pęd wiatru w uszach. W końcu zostałam brutalnie wciągnięta do samochodu. Popatrzyłam na Rose z wyrzutem, że pozbawiła mnie tej frajdy.
- Czego chcesz?
- Jeśli będziesz tak robić to zapłacisz mandat.- powiedział z powagą mój brat.
- To jawna dyskryminacja!!! Dlaczego psy tak mogą a ja nie?- krzyknęłam oburzona.
- Ja nie wymyśliłam tych przepisów, więc się zamknij i nie histeryzuj.
- Pfff… odpokutujesz za swoje zbrodnie na meczu, jak Barca przegra!
- Hala Barca!- wyrwała się blondi.  
- Peter błagam cię! Powiedz, że ona z nami nie idzie.
- A dlaczego miałaby nie iść?- zapytał szczerze zdziwiony.
- HALA BARCA? Serio?! No nie żartuj.
- Ashley dopiero zaczyna kibicować, więc daj jej spokój.
- Szczerze współczuje Barcelonie, że maję tak beznadziejną fankę.
- To my nie kibicujemy Realowi?- barbie jak zwykle zabiła nas potęgą swojego umysłu.
- Nie kochanie…
Peter zaczął jej spokojnie tłumaczyć co to jest piłka i jakim cudem jest taka okrągła. Ehh... Rose zaczęła się niemiłosiernie wiercić z wyraźną konsternacją wypisaną na twarzy. W końcu zacisnęła pięści i przemówiła głosem ociekającym jadem.
-Ashley, daje słowo, że nie spotkałam jeszcze tak tępego zwierzęcia jak ty. Przebywając z tobą zaczynam wierzyć w legendy o blondynkach.
W aucie zapanowało przenikliwe milczenie. Byłam w takim szoku że prawie gały wyszły mi z orbit. W końcu dotarł do mnie sens słów Evans i ryknęłam śmiechem. Peter musiał odwrócić wzrok, aby nie urazić swojej dziewczyny. Dusił się ze śmiechu pacząc w boczne lusterko. Rose była z siebie wyraźnie zadowolona. Jeszcze nigdy nie widziałam jej w tak dobrym humorze. Resztę podróży upłynęło nam w milczeniu.
Nasz hotel znajdował się na obrzeżach Barcelony. Z zewnątrz wyglądał dość niepozornie. Zwykły wieżowiec otoczony wysokim ogrodzeniem, jednak gdy weszłam do środka zaparło mi dech w piersi. Wszędzie rosły ogromne palmy, a z drugiej strony budynku był wielki basen z mini plażą dookoła. Ale największe wrażenie wywołało na mnie to że cała ściana hotelu była przeszklona. Miałam mieć pokój na dziesiątym piętrze, więc widoki musiały być zachwycające. Peter wziął nasze paszporty i poszedł do recepcji, żeby nas zameldować. Usiadłam na wygodnym fotelu w pięknym, przestronnym holu i przyglądałam się małej fontannie znajdującej się w centralnej części pomieszczenia. Rose zapadła się w mięciutkim siedzeniu z błogą miną. Trzeba przyznać że podróż dała nam się we znaki. Przymknęłam oczy i odpłynęłam. Nie zdążyłam nawet zacząć chrapać, bo ktoś szturchnął mnie w ramię.
- Masz klucz. Prześpisz się w swoim pokoju.- powiedział Evans rzucając mi kartę do otwierania mojego nowego królestwa. Oczywiście mój niesamowity refleks jak zwykle mnie nie zawiódł i dostałam kartą w łeb. Zaklęłam pod nosem i wsiadłam do windy z walizką. Gdy drzwi się zamykały zdążyłam jeszcze zauważyć Petera targającego trzy ogromne walizki i Ashley stojącą koło niego z różową torebeczką. Winda była przeszklona a ja z moim lenkiem wysokości prawie wariowałam. Oglądałam kiedyś horror o windzie i odtąd nie ufam tym diabelskim maszynom. Odetchnęłam z ulgą gdy w końcu się zatrzymała. Jakoś udało mi się z niej wyczołgać na swoje piętro. Szukałam drzwi z numerem 94. Kiedy je znalazłam weszłam do środka, przebrałam się w swoją jakże sexowną piżamkę z Kubusiem Puchatkiem i opadłam wykończona na lóżko.
Obudziłam się około drugiej popołudniu. Weszłam pod prysznic i zmyłam z siebie cały brud podróży. Nagle ktoś zapukał do drzwi. Wybiegłam z łazienki w samym ręczniku myśląc że to Rose. Otworzyłam i zobaczyłam Chrisa z oczami jak piłki do kosza.
- O wow… chyba przyszedłem nie w porę. Chciałem ci tylko przypomnieć że idziemy na obiad za 30 minut. A tak w ogóle to ładnie ci w tym ręczniczku.- uśmiechnął się i puścił mi oko.
Czerwona jak burak szybko zamknęłam drzwi. Ehh… ja to mam szczęście. Mieliśmy codziennie jadać obiady na mieście, ponieważ Peter ubzdurał sobie, że musi obejść wszystkie regionalne restauracje w Barcelonie. Nie miałam nic przeciwko, w sumie jedzenie to jedzenie. Posmarowałam ciało balsamem. Ubrałam się w krótkie spodenki i jakąś bluzeczkę. Nigdy nie malowałam się w wakacje (no chyba że na jakąś imprezę). Wzięłam jedną z książek Agathy Christie które ze sobą zabrałam i zaczęłam czytać. Akcja na początku, jak to zwykle bywa w kryminałach, nie była zbyt wciągająca. Po przeczytaniu dwóch rozdziałów odłożyłam ją na półkę i zaczęłam rozpakowywać swoje rzeczy do szafy. Kiedy już się z tym uporałam włożyłam pustą walizkę pod ogromne łóżko małżeńskie i postanowiłam znaleźć balkon. Weszłam do dużego pomieszczenia z przeszkloną ścianą. Z wielką zgrozą stwierdziłam że to właśnie na niej położony jest taras. Powoli szłam w tamtą stronę z zamkniętymi oczami. Namacałam klamkę rękami i otworzyłam drzwi. Weszłam na balkon i powoli otworzyłam oczy. Gdy zobaczyłam na jakiej znajduje się wysokości zakręciło mi się w głowie. Strach mnie sparaliżował. Czułam że za chwile świat się zawali a ja spadnę z tego przeklętego tarasu. Usiadłam i powoli, na czworaka wycofałam się z powrotem do środka.  OMG!!! To było praktycznie najgorsze (zaraz po wielkim pająku na ręce) doświadczenie w moim życiu. Przyrzekłam sobie, że już nigdy nie podejdę do tej ściany. Wzięłam telefon i szybko zeszłam do holu. Wyszłam przed hotel i zobaczyłam, że Peter wypożyczył dwa srebrne kabriolety. Ja i Rose postanowiłyśmy jechać z Chrisem, żeby nie oglądać słodkiej buźki Ashley. Rozsunęliśmy dach i ruszyliśmy w stronę centrum miasta. Zatrzymaliśmy się przed małą knajpką. Wnętrze było dość ponure. Siadłam z Rose przy stoliku dla dwojga, bo oczywiście przy dużym stole nie starczyło dla nas miejsca. W sumie byłyśmy dość zadowolone z takiego rozwiązania. Podeszła do nas kelnerka i podała menu. Gdy odchodziła odwróciła się i popatrzyła na nas z kpiną. Nie zaprzątałam sobie tym głowy i spojrzałam w kartę dań. Wielka pustka zawitała w mojej głowie gdy zobaczyłam nazwy potraw. Chyba Peter trochę przesadził z tą regionalnością bo nie znałam ani jednej potrawy. Zerknęłam na Evans i ujrzałam ten sam zagubiony wyraz twarzy.
- Madd… Co to jest „gambas a la plancha”?
- Ja się gubię w napojach, a ty się mnie pytasz o danie główne?
- To jakiś koszmar… gdzie są cheeseburgery?- zapytała spanikowana Rose.
- Coś mi się wydaje że dzisiaj nic nie zjemy…- stwierdziłam zawiedziona.
- Możemy strzelać… może będzie dobre.
Po tym jakże szatańskim pomyśle, spędziłyśmy 15 minut na wybieraniu potraw, które wydawały się nam najbezpieczniejsze. Gdy kelnerka przyszła po zamówienie zaczęłyśmy dukać hiszpańskie nazwy, a dziewczynie coraz bardziej rozszerzały się oczy. W końcu skończyłam, otarłam pot z czoła i promiennie się uśmiechnęłam. Po czterdziestu minutach nasz obiad był gotowy. Okazało się, że zamówiłam kotleta wieprzowego, żeberka, makaron z jakimś sosem, zupę z czosnku i litr soku pomidorowego. Wytrzeszczyłam oczy i powoli przełknęłam ślinę. Rose nie miała lepszej wyżerki. Skończyło się tym, że obie jechałyśmy z powrotem do hotelu z pustymi żołądkami.  

1 komentarz: