wtorek, 16 lipca 2013

Rozdział 2



Obudziłam się bardzo wypoczęta. Za oknami było już ciemno. Sprawdziłam godzinę na komórce, była równa północ. WOW, spałam dziesięć godzin. Byłam w głębokim szoku. Rzadko zdarzało się, że w ogóle zasypiałam podczas jazdy, a dzisiaj pobiłam swój życiowy rekord. Przeciągnęłam się i jęknęłam na dźwięk swoich protestujących kości. Rozejrzałam się po aucie. Rose spała oparta o moje ramię z otwartą buzią i co chwile coś mamrotała przez sen. Zaśmiałam się cicho bojąc się, że ją obudzę.
- O obudziłaś się, to dobrze będę miał z kim pogadać.- Peter obrócił się do mnie i puścił mi oko. No tak przecież ktoś musiał prowadzić.
- Mam nadzieje, że już przygotowałeś się mentalnie na porażkę Barcy.- zagadałam, zaczynając mój ulubiony temat.
- Hahaha taaa… jasne, Barca zmiecie Real z powierzchni ziemi.- odpyskował z zapałem.
Na przegadywaniu się upłynęły nam ponad dwie godziny. W końcu zapanowało przenikliwa cisza. Z przyciśniętym policzkiem do szyby spoglądałam na otaczającą mnie ciemność. Gdzieniegdzie drogę oświetlały latarnie, ale i tak widziałam tylko niekończący się asfalt. Przejeżdżaliśmy przez terytorium Francji. Znowu powróciły do mnie dręczące mnie od wielu dni myśli, a mianowicie brak drugiej połówki. Brakowało mi miłości. Z mamą miałam bardzo kiepski kontakt. Nie mogłyśmy dojść do porozumienia. Gdyby mogła to w ogóle nie wypuściłaby mnie z domu. Miałam trochę więcej swobody tylko dzięki temu, że ona ciągle pracowała. Często wyjeżdżała w służbowe delegacje. Peter pozwalał mi na więcej rzeczy, bo lepiej się rozumieliśmy. Wiedziałam, że mu na mnie zależy jednak bardzo rzadko to okazywał. Nie chciałam się do tego przyznać, ale czasami byłam zazdrosna o Ashley. Dla niej był zawsze taki miły, a ja miałam wrażenie, że do mnie zwraca się całkiem oficjalnie, jakbyśmy widzieli się po raz pierwszy w życiu. Oczywiście często żartowaliśmy, ale o przytuleniu albo objęciu nie było mowy. Mimo mojego raczej pogodnego sposobu bycia w środku brakowało mi rodzinnego ciepła. Nigdy nie jadaliśmy wspólnie obiadów. Jedynie w święta, gdy przyjeżdżała reszta rodziny udawali kochającą się familie. Nienawidziłam tego czasu. Siedziałam naburmuszona za stołem nie mając ochoty słuchać ich przesłodzonych słówek typu „Kochanie może pomóc ci z tymi ziemniaczkami?”, „Nie trzeba bubusiu, poradzę sobie, ale miło że się troszczysz. Daj mi pyska CMOK” fuj… Ja oczywiście wychodziłam na zbuntowaną, niewychowaną nastolatkę. Cała rodzina uważała mnie za czarną owcę. Nawet pamiętam jak w zeszłym roku jakaś nieznana mi ciotka podeszła do mnie aby ze mną porozmawiać. Gdy obok mnie usiadła skrzywiłam się i zaczęłam kaszleć, próbując złapać oddech. Ależ ona niemiłosiernie śmierdziała. Chyba wylała na siebie całą butelkę jakiś perfum z targu. A jej głos brzmiał jakby połknęła piszczącą zabawkę dla psa. Zaczęła mi wypominać jaki to ja wstyd swojej rodzinie przynoszę. No po prostu nie wytrzymałam. Powiedziałam żeby spierdalała i wyszłam z domu. Na zewnątrz nie było nikogo. W końcu była wigilia. Poszłam do swojego ulubionego miejsca nad wodospadem i się rozpłakałam.
Teraz kiedy o tym myślałam samotna łza spłynęła po moim policzku. Szybko ją otarłam, żeby nikt nie zauważył. Peter właśnie zatrzymywał się przed jakąś stacją benzynową. Wyszłam z samochodu i poszłam kupić sobie coś słodkiego. Oczywiście pierwsze pobiegłam do wielkiej ściany całej w żelkach Haribo. Kupiłam trzy paczki posługując się moim nienagannym angielskim. Wyszłam ze sklepu i zastałam Rose siedzącą na krawężniku obok samochodu. Przysiadłam się i zawiesiłam żelki przed jej oczami. Od razu się ożywiła. Pałaszowałyśmy przez cały postój i zachwycałyśmy się tutejszą przyrodą. Już świtało a my byłyśmy na granicy z Hiszpanią. Mimo godziny piątej nad ranem dookoła panował ogromny ruch. Popatrzyłyśmy po sobie zaspanymi oczami i uśmiechnęłyśmy się z cielęcą miną, widząc przechodzących, starszych Hiszpanów. Wprawdzie nie miałyśmy u nich szans. Wyglądałyśmy jak siedem nieszczęść z potarganymi włosami i wymiętymi ciuchami. Jednak mimo tego uśmiechnęli się do nas i nam pomachali. No tak, wiecznie niewyżyci i gorący Hiszpanie, ach jak ja to kocham! Zrobiłyśmy słodkie minki i przywitałyśmy się  po hiszpańsku. Właściwie nasza znajomość tego języka ograniczała się tylko do tego, więc odetchnęłyśmy z ulgą kiedy  Peter powiedział nam, że już wyjeżdżamy i popaczył się groźnie na grubo starszych facetów. Rose zachichotała i spłonęła rumieńcem. TAK! Zarumieniła się! Nie pamiętam kiedy ostatnio widziałam równie niespotykane zjawisko jak rumieniąca się Evans. Nie dociekałam co jej odbiło, ale Peter uśmiechnął się jak jakiś macho. Zrobiłam jedną z wielu swoich zagubionych min i wsiadłam do auta. Krajobrazy były przepiękne. Jechaliśmy wybrzeżem. Otworzyłam okno i wystawiłam głowę na zewnątrz. Wiatr uderzył w moją twarz z niesamowitą siłą. Przechodnie patrzyli się na mnie jakby mi odbiło. W sumie się im nie dziwiłam, zachowywałam się jak jakiś nadpobudliwy golden retriever. Peter coś do mnie mówił, ale nie słyszałam przez pęd wiatru w uszach. W końcu zostałam brutalnie wciągnięta do samochodu. Popatrzyłam na Rose z wyrzutem, że pozbawiła mnie tej frajdy.
- Czego chcesz?
- Jeśli będziesz tak robić to zapłacisz mandat.- powiedział z powagą mój brat.
- To jawna dyskryminacja!!! Dlaczego psy tak mogą a ja nie?- krzyknęłam oburzona.
- Ja nie wymyśliłam tych przepisów, więc się zamknij i nie histeryzuj.
- Pfff… odpokutujesz za swoje zbrodnie na meczu, jak Barca przegra!
- Hala Barca!- wyrwała się blondi.  
- Peter błagam cię! Powiedz, że ona z nami nie idzie.
- A dlaczego miałaby nie iść?- zapytał szczerze zdziwiony.
- HALA BARCA? Serio?! No nie żartuj.
- Ashley dopiero zaczyna kibicować, więc daj jej spokój.
- Szczerze współczuje Barcelonie, że maję tak beznadziejną fankę.
- To my nie kibicujemy Realowi?- barbie jak zwykle zabiła nas potęgą swojego umysłu.
- Nie kochanie…
Peter zaczął jej spokojnie tłumaczyć co to jest piłka i jakim cudem jest taka okrągła. Ehh... Rose zaczęła się niemiłosiernie wiercić z wyraźną konsternacją wypisaną na twarzy. W końcu zacisnęła pięści i przemówiła głosem ociekającym jadem.
-Ashley, daje słowo, że nie spotkałam jeszcze tak tępego zwierzęcia jak ty. Przebywając z tobą zaczynam wierzyć w legendy o blondynkach.
W aucie zapanowało przenikliwe milczenie. Byłam w takim szoku że prawie gały wyszły mi z orbit. W końcu dotarł do mnie sens słów Evans i ryknęłam śmiechem. Peter musiał odwrócić wzrok, aby nie urazić swojej dziewczyny. Dusił się ze śmiechu pacząc w boczne lusterko. Rose była z siebie wyraźnie zadowolona. Jeszcze nigdy nie widziałam jej w tak dobrym humorze. Resztę podróży upłynęło nam w milczeniu.
Nasz hotel znajdował się na obrzeżach Barcelony. Z zewnątrz wyglądał dość niepozornie. Zwykły wieżowiec otoczony wysokim ogrodzeniem, jednak gdy weszłam do środka zaparło mi dech w piersi. Wszędzie rosły ogromne palmy, a z drugiej strony budynku był wielki basen z mini plażą dookoła. Ale największe wrażenie wywołało na mnie to że cała ściana hotelu była przeszklona. Miałam mieć pokój na dziesiątym piętrze, więc widoki musiały być zachwycające. Peter wziął nasze paszporty i poszedł do recepcji, żeby nas zameldować. Usiadłam na wygodnym fotelu w pięknym, przestronnym holu i przyglądałam się małej fontannie znajdującej się w centralnej części pomieszczenia. Rose zapadła się w mięciutkim siedzeniu z błogą miną. Trzeba przyznać że podróż dała nam się we znaki. Przymknęłam oczy i odpłynęłam. Nie zdążyłam nawet zacząć chrapać, bo ktoś szturchnął mnie w ramię.
- Masz klucz. Prześpisz się w swoim pokoju.- powiedział Evans rzucając mi kartę do otwierania mojego nowego królestwa. Oczywiście mój niesamowity refleks jak zwykle mnie nie zawiódł i dostałam kartą w łeb. Zaklęłam pod nosem i wsiadłam do windy z walizką. Gdy drzwi się zamykały zdążyłam jeszcze zauważyć Petera targającego trzy ogromne walizki i Ashley stojącą koło niego z różową torebeczką. Winda była przeszklona a ja z moim lenkiem wysokości prawie wariowałam. Oglądałam kiedyś horror o windzie i odtąd nie ufam tym diabelskim maszynom. Odetchnęłam z ulgą gdy w końcu się zatrzymała. Jakoś udało mi się z niej wyczołgać na swoje piętro. Szukałam drzwi z numerem 94. Kiedy je znalazłam weszłam do środka, przebrałam się w swoją jakże sexowną piżamkę z Kubusiem Puchatkiem i opadłam wykończona na lóżko.
Obudziłam się około drugiej popołudniu. Weszłam pod prysznic i zmyłam z siebie cały brud podróży. Nagle ktoś zapukał do drzwi. Wybiegłam z łazienki w samym ręczniku myśląc że to Rose. Otworzyłam i zobaczyłam Chrisa z oczami jak piłki do kosza.
- O wow… chyba przyszedłem nie w porę. Chciałem ci tylko przypomnieć że idziemy na obiad za 30 minut. A tak w ogóle to ładnie ci w tym ręczniczku.- uśmiechnął się i puścił mi oko.
Czerwona jak burak szybko zamknęłam drzwi. Ehh… ja to mam szczęście. Mieliśmy codziennie jadać obiady na mieście, ponieważ Peter ubzdurał sobie, że musi obejść wszystkie regionalne restauracje w Barcelonie. Nie miałam nic przeciwko, w sumie jedzenie to jedzenie. Posmarowałam ciało balsamem. Ubrałam się w krótkie spodenki i jakąś bluzeczkę. Nigdy nie malowałam się w wakacje (no chyba że na jakąś imprezę). Wzięłam jedną z książek Agathy Christie które ze sobą zabrałam i zaczęłam czytać. Akcja na początku, jak to zwykle bywa w kryminałach, nie była zbyt wciągająca. Po przeczytaniu dwóch rozdziałów odłożyłam ją na półkę i zaczęłam rozpakowywać swoje rzeczy do szafy. Kiedy już się z tym uporałam włożyłam pustą walizkę pod ogromne łóżko małżeńskie i postanowiłam znaleźć balkon. Weszłam do dużego pomieszczenia z przeszkloną ścianą. Z wielką zgrozą stwierdziłam że to właśnie na niej położony jest taras. Powoli szłam w tamtą stronę z zamkniętymi oczami. Namacałam klamkę rękami i otworzyłam drzwi. Weszłam na balkon i powoli otworzyłam oczy. Gdy zobaczyłam na jakiej znajduje się wysokości zakręciło mi się w głowie. Strach mnie sparaliżował. Czułam że za chwile świat się zawali a ja spadnę z tego przeklętego tarasu. Usiadłam i powoli, na czworaka wycofałam się z powrotem do środka.  OMG!!! To było praktycznie najgorsze (zaraz po wielkim pająku na ręce) doświadczenie w moim życiu. Przyrzekłam sobie, że już nigdy nie podejdę do tej ściany. Wzięłam telefon i szybko zeszłam do holu. Wyszłam przed hotel i zobaczyłam, że Peter wypożyczył dwa srebrne kabriolety. Ja i Rose postanowiłyśmy jechać z Chrisem, żeby nie oglądać słodkiej buźki Ashley. Rozsunęliśmy dach i ruszyliśmy w stronę centrum miasta. Zatrzymaliśmy się przed małą knajpką. Wnętrze było dość ponure. Siadłam z Rose przy stoliku dla dwojga, bo oczywiście przy dużym stole nie starczyło dla nas miejsca. W sumie byłyśmy dość zadowolone z takiego rozwiązania. Podeszła do nas kelnerka i podała menu. Gdy odchodziła odwróciła się i popatrzyła na nas z kpiną. Nie zaprzątałam sobie tym głowy i spojrzałam w kartę dań. Wielka pustka zawitała w mojej głowie gdy zobaczyłam nazwy potraw. Chyba Peter trochę przesadził z tą regionalnością bo nie znałam ani jednej potrawy. Zerknęłam na Evans i ujrzałam ten sam zagubiony wyraz twarzy.
- Madd… Co to jest „gambas a la plancha”?
- Ja się gubię w napojach, a ty się mnie pytasz o danie główne?
- To jakiś koszmar… gdzie są cheeseburgery?- zapytała spanikowana Rose.
- Coś mi się wydaje że dzisiaj nic nie zjemy…- stwierdziłam zawiedziona.
- Możemy strzelać… może będzie dobre.
Po tym jakże szatańskim pomyśle, spędziłyśmy 15 minut na wybieraniu potraw, które wydawały się nam najbezpieczniejsze. Gdy kelnerka przyszła po zamówienie zaczęłyśmy dukać hiszpańskie nazwy, a dziewczynie coraz bardziej rozszerzały się oczy. W końcu skończyłam, otarłam pot z czoła i promiennie się uśmiechnęłam. Po czterdziestu minutach nasz obiad był gotowy. Okazało się, że zamówiłam kotleta wieprzowego, żeberka, makaron z jakimś sosem, zupę z czosnku i litr soku pomidorowego. Wytrzeszczyłam oczy i powoli przełknęłam ślinę. Rose nie miała lepszej wyżerki. Skończyło się tym, że obie jechałyśmy z powrotem do hotelu z pustymi żołądkami.  

wtorek, 9 lipca 2013

Rozdział 1



Następne dwa dni minęły mi szybko, na pakowaniu i narzekaniu z Rose na to że barbie z nami jedzie. Oczywiście Peter jak zwykle nie rozumiał o co nam chodzi i twierdził naiwny, że jak ją poznamy to zostaniemy najlepszymi psiapsiółami. Hahaha taa… niedoczekanie. Jutro z samego rana mieliśmy wyjechać do Hiszpanii. Specjalnie położyłam się wcześniej, ale byłam tak rozemocjonowana, że prawie całą noc nie spałam.
Nad ranem stwierdziłam, że i tak nie zasnę, więc zaczęłam gonić po całym domu sprawdzając czy na pewno wszystko zapakowałam. Oczywiście specjalnie chodziłam na paluszkach, aby nie obudzić mojego kochanego braciszka. Niestety chyba nie dość się starałam, bo już po dziesięciu minutach Peter wyszedł z pokoju cały zaspany.
- Dziewczyno czy ty wiesz która jest godzina?
- No pewnie, że wiem!!! Wyjeżdżamy już za trzy godziny!!!- wydarłam się na cały dom.
- Jezu… to weź się przynajmniej nie tłucz.
- Próbowałam, nie moja wina że mi walizka ze schodów spadła.
- Obiłaś parkiet??? MAMA MNIE ZABIJE!!!!!
- Nie spinaj się, spadła na płytki.
- Ufff… to dobrze. Ja idę spać, a ty staraj się nie hałasować, albo idź sobie jakąś bajeczkę oglądnąć.
- Dobrze mamo…- uśmiechnęłam się słodko i zwiałam do salonu.
Oglądałam jakąś stację muzyczną, bo niestety bajeczek nie było o tak wczesnej porze. Muszę powiedzieć że była czwarta nad ranem. Nagle w telewizji puścili Justina Biebera. Zaczęłam śpiewać i tańczyć po całym pokoju.
- „And I was like
Baby, baby, baby, oh
Like
Baby, baby, baby, no”!!!!
- PRZYMKNIJ SIĘ!!!!!- zagrzmiało w całym domu.
- Ups… sorki, zapomniałam. Już będę cichutko.- krzyknęłam ze skruchą, śmiejąc się pod nosem.
Postanowiłam zjeść pożywne śniadanko. Zrobiłam sobie grzanki i posmarowałam je nutellą. Myślałam nad tym jak to będzie zobaczyć swoich idoli. Wiedziałam, że na pewno nie będę miała okazji z nimi porozmawiać, albo poprosić o autograf, mimo to wizja dziewięćdziesięciu minut spędzonych na Camp Nou przyprawiała mnie o szybsze bicie serca.
W końcu wybiła szósta i Peter musiał wstać. Ja pakowałam już swoją walizkę do samochodu kiedy przyszła Rose. Mieszkałyśmy po sąsiedzku. Zapakowałyśmy jeszcze jej bagaże i poszłyśmy do domu pogonić trochę mojego brata. Zastałyśmy go siedzącego przy stole i rozmawiającego przez telefon.
- Spoko, to czekamy.
- Kto to?- zapytałam się.
- Chris. Powiedział, że będą za dziesięć minut.
- To dobrze, a gdzie jest twoja barbie??? Może utopiła się w swojej tapecie?- zaśmiałyśmy się z Rose, ale Peter nie wyglądał na szczęśliwego.
- Gdy już wyjedziemy macie być dla niej miłe, nie chce żeby było jej przykro…- powiedział i groźnie się na nas popatrzył.
- Tylko jeśli ona nie będzie nas denerwować.- zrobiłam minę upartego dziecka i założyłam rękę za rękę.
Mój brat prychnął i popaczył na Rose.
- Myślałem że chociaż ty jesteś dojrzalsza i bardziej odpowiedzialna.
- Bo jestem.- odpowiedziała szybko i zaczęła gorliwie kiwać głową.
- To dobrze. Masz przypilnować Maddie żeby nie zrobiła nic głupiego. Liczę na ciebie.
Rose zrobiła ważną minę i wypięła dumnie pierś. Tym razem to ja prychnęłam. Umiałam o siebie zadbać. Nie potrzebowałam niańki, a już na pewno nie Evans. Wystarczy że cała rodzina miała mnie za małą dziewczynkę, a przecież miałam już prawie osiemnaście lat, ale gdy tylko próbowałam użyć tego argumentu spotykałam się zawsze z tą samą odpowiedzią: „Pełnoletniość o nie to samo co dorosłość”. Ehh... ten tekst znałam już na pamięć.
Nagle z zamyślenia wyrwał mnie wściekły odgłos klaksonu. Znowu się wyłączyłam. Zdecydowanie muszę sobie kupić coś na poprawę koncentracji. Właśnie przyjechali kumple mojego brata, więc wyszłam żeby się przywitać. Oprócz Chrisa był jeszcze Michael z dziewczyną. Miała na imię Fibi, była wysoką brunetką. Z wielką ulgą stwierdziłyśmy z Rose, że wydaje się być miła i sympatyczna. Wymieniliśmy wszyscy uprzejmości i po raz pierwszy pomyślałam, że towarzystwo wcale nie jest takie złe. Moja przyjaciółka chyba też to zauważyła, bo puściła do mnie oko i zrobiła głupią minę. Zaczęłyśmy się śmiać jak nienormalne, a inni paczyli na nas jak na totalne idiotki. Peter  spojrzał wymownie w niebo i pokręcił głową z rezygnacją. Nie było sensu tłumaczyć im że my często wybuchamy niepohamowanym śmiechem. Myślę że większość nastolatek tak ma. Sielanka skończyła się gdy przypomniałam sobie, że kogoś brakuje. Nagle cały optymizm wyparował. No tak, Ashley jeszcze nie było. Co ona tak długo robiła? Miała tutaj być już pół godziny temu. Widać nie tylko mi się śpieszyło, bo Chris z niecierpliwością przestępował z nogi na nogę.
- Kiedy wyjeżdżamy?- zapytał.
- Czekamy jeszcze na Ashley. Mówiła że niedługo będzie.- odpowiedział i zrobił minę pt. „wierzę swojej dziewczynie bo ona jest idealna”.
Jeju… mogłaby się choć raz pośpieszyć. Chciałam już wyjechać, by jak najszybciej dotrzeć do celu i poczuć na twarzy tą niesamowitą bryzę. Zawsze uwielbiałam zapach morza. Nie potrafiłam go opisać, taki przyjemny i orzeźwiający… i ten odgłos fal rozbijających się o skały. Niebo na ziemi. W te wakacje chciałam się chociaż raz w życiu opalić. Zawsze wracałam z wakacji cała blada. Mogłam siedzieć cały dzień na słońcu smarując się najsłabszym filtrem, a i tak wychodziłam bez szwanku, a tymczasem wszystkich moich znajomych paliło na raka.
Mijały kolejne minuty, a barbie się nie pojawiała. Peter zaczynał się już martwić czy nic jej się nie stało za to ja byłam pewna, że jak nie pojawi się za chwilkę to sama jej coś zrobię i nawet jej chłopak jej nie obroni przed moim gniewem. Wszyscy byli już ostro wkurzeni. Mieliśmy wyjechać o siódmej, tymczasem była już dziewiąta. W końcu kumple mojego brata stwierdzili że nie ma sensu żeby oni też czekali. Wyjechali a ja zostałam z Peterem i rozmarzoną Rose. Podeszłam do przyjaciółki i klepnęłam ją w plecy. Podskoczyła i obróciła się w moją stronę z przerażoną miną.
- Czy mogłabyś mnie łaskawie nie straszyć?
- No jasne… pod warunkiem, że powiesz mi o kim tak intensywnie myślałaś wpatrując się w niebo i zapominając o bożym świecie.- zrobiłam cwaną minę.
Evans zarumieniła się po koniuszki uszu i spuściła wzrok zawstydzona. Widziałam że coś było na rzeczy… teraz to jej na pewno nie dam spokoju.
- A skąd pomysł, że o kimś myślałam?- zrobiła niewinną minę.
- Mnie nie nabierzesz. Gadaj ale już!- pogroziłam jej palcem.
- A nie uważasz, że mogłam myśleć o yyy… Cristiano Ronaldo? O właśnie!!! Co tam u niego i Iriny??? Kiedy ślub???
- Nie próbuj zmieniać tematu…- nagle ktoś mi przerwał.
Usłyszałam tylko jak Rose z ulgą wypuszcza powietrze. I tak ją jeszcze dopadnę. Pod nasz dom podjechała właśnie Ashley swoim różowym citroenem baz dachu. Wysiadła z samochodu i czule przywitała się z Peterem. Ogarnęły mnie nagłe mdłości i prawie zwróciłam śniadanie. Evans skrzywiła się i popatrzyła wrogo na barbie. Nie dziwiłam się jej, w końcu będziemy musiały znosić widok miziającej się pary codziennie przez dwa tygodnie.
- Jedziemy czy nie?- zapytałam czując, że nie dam rady oglądać tej sceny ani chwili dłużej.
- No jasne.- opamiętał się Peter. Coś czuję, ze w ogóle zapomniał o wyjeździe.- Kochanie gdzie są twoje bagaże?
- W aucie.
- To ja idę je przepakować, a wy już wsiadajcie.
Wszyscy zrobili tak jak kazał. Trzeba przyznać że był w niesamowicie dobrym nastroju. Widziałam zza szyby jak przenosi najpierw jedną ogromną walizkę, potem drugą, a w końcu dwa bagaże podręczne. Po co jej tyle ciuchów. Byłam w głębokim szoku gdy po długich staraniach mój brat zamknął w końcu drzwi bagażnika. Wyjechaliśmy z mojej kochanej dziury zabitej dechami. Starałam się nie słuchać rozmawiającej pary. Założyłam słuchawki i włączyłam All Time Low  na full. Na słuchaniu muzyki zleciało mi całe przedpołudnie. Około trzynastej Peter zatrzymał się przed jakąś restauracją. Wysiadłam szybko na świeże powietrze. Był naprawdę piękny dzień. Okolica też niczego sobie. Wszędzie dookoła lasy. Za lokalem znajdowało się małe jezioro nad którym opalali się jacyś kolesie mniej więcej w moim wieku. Pomachali do nas a my odmachałyśmy i podeszłyśmy do nich.
- No hej dziewczyny- zagadał blondyn z miną jakbym była z nim w łóżku sam na sam.
- Czeeeść…- odpowiedziała zalotnie Rose zerkając co chwile na Petera. Ten widząc że rozmawiamy z nieznajomymi i jakby to on określił „podejrzanym typami”, podszedł i popatrzył się na mnie groźnie. Co on sobie wyobrażał! To już mi nie wolno rozmawiać z chłopakami? Przysunęłam się bliżej wysokiego bruneta. Temu momentalnie na twarz wyskoczył ogromny banan, ale mój brat nie był tak szczęśliwy.
- Maddie!!! Śpieszymy się. Zamów coś, zjedz i wyjeżdżamy.
Jego mina mówiła że nie znosi sprzeciwu. Pożegnałyśmy się z wyraźnie zawiedzionymi chłopcami i weszłyśmy do knajpy. Zamówiłam kurczaka, frytki z jakimiś sałatkami i wyszłam na zewnątrz usiąść pod jedną z rozłożonych parasolek. Chciałam być sam jednak nie dane mi było zaznać spokoju, bo Ashley bezczelnie się do mnie przysiadła. Przez dłuższą chwilkę siedziałyśmy w ciszy. W końcu barbie zadała najdziwniejsze pytanie na świecie.
- Dlaczego mnie nie lubisz? Przecież jestem fajna.
Zamurowało mnie.  O WOW, jak można być aż taką idiotką? W końcu wydusiła z siebie jakieś w miarę sensowne zdanie.
- Musisz się trochę bardziej postarać, bo ja tego nie widzę.
Odeszła z obrażoną miną, a ja odetchnęłam z ulgą. Nie znosiłam jej towarzystwa. Miałam wrażenie, że mino głupkowatego uśmieszku, cały czas knuje jak mi uprzykrzyć życie. Kelnerka przyniosła zamówione jedzenie. Jadłam powoli rozkoszując się czasem spędzonym na świeżym powietrzu. Nie znosiłam długiej jazdy samochodem, jednak byłam w stanie ją przetrzymać, aby zobaczyć piękną Barcelonę. Mieliśmy się zatrzymać w hotelu czterogwiazdkowym. Każdy miał mieć oddzielny pokój oprócz naszych papużek nierozłączek (czyt. Petera i Ashley), oraz Michaela i Fibi. Bardzo się z tego cieszyłam. Oczywiście lubiłam towarzystwo, ale czasami po prostu wolałam posiedzieć w samotności i pomyśleć. Wolałam uniknąć niezręcznych sytuacji kiedy na przykład Rose przychodzi do naszego wspólnego pokoju z jakimś przystojnym Hiszpanem, a ja jako dobra przyjaciółka musze się wynosić i spać u kogoś innego żeby im nie przeszkadzać w intymnych chwilach.
Po zjedzonym posiłku wsiedliśmy do auta i pojechaliśmy w dalszą drogę. Nieprzespana noc chyba dawała mi się we znaki, bo oczy same mi się zamykały. Wzięłam swoją ukochaną podusię i spróbowałam w miarę wygodnie ułożyć. Nie było to łatwe. Zasypiałam ze świadomością, że następnego dnia najprawdopodobniej obudzę się ze strasznym bólem kręgosłupa.