Obudziłam
się bardzo wypoczęta. Za oknami było już ciemno. Sprawdziłam godzinę na
komórce, była równa północ. WOW, spałam dziesięć godzin. Byłam w głębokim
szoku. Rzadko zdarzało się, że w ogóle zasypiałam podczas jazdy, a dzisiaj
pobiłam swój życiowy rekord. Przeciągnęłam się i jęknęłam na dźwięk swoich
protestujących kości. Rozejrzałam się po aucie. Rose spała oparta o moje ramię
z otwartą buzią i co chwile coś mamrotała przez sen. Zaśmiałam się cicho bojąc
się, że ją obudzę.
- O
obudziłaś się, to dobrze będę miał z kim pogadać.- Peter obrócił się do mnie i
puścił mi oko. No tak przecież ktoś musiał prowadzić.
- Mam
nadzieje, że już przygotowałeś się mentalnie na porażkę Barcy.- zagadałam,
zaczynając mój ulubiony temat.
- Hahaha
taaa… jasne, Barca zmiecie Real z powierzchni ziemi.- odpyskował z zapałem.
Na
przegadywaniu się upłynęły nam ponad dwie godziny. W końcu zapanowało
przenikliwa cisza. Z przyciśniętym policzkiem do szyby spoglądałam na
otaczającą mnie ciemność. Gdzieniegdzie drogę oświetlały latarnie, ale i tak
widziałam tylko niekończący się asfalt. Przejeżdżaliśmy przez terytorium
Francji. Znowu powróciły do mnie dręczące mnie od wielu dni myśli, a mianowicie
brak drugiej połówki. Brakowało mi miłości. Z mamą miałam bardzo kiepski kontakt.
Nie mogłyśmy dojść do porozumienia. Gdyby mogła to w ogóle nie wypuściłaby mnie
z domu. Miałam trochę więcej swobody tylko dzięki temu, że ona ciągle
pracowała. Często wyjeżdżała w służbowe delegacje. Peter pozwalał mi na więcej
rzeczy, bo lepiej się rozumieliśmy. Wiedziałam, że mu na mnie zależy jednak
bardzo rzadko to okazywał. Nie chciałam się do tego przyznać, ale czasami byłam
zazdrosna o Ashley. Dla niej był zawsze taki miły, a ja miałam wrażenie, że do
mnie zwraca się całkiem oficjalnie, jakbyśmy widzieli się po raz pierwszy w
życiu. Oczywiście często żartowaliśmy, ale o przytuleniu albo objęciu nie było
mowy. Mimo mojego raczej pogodnego sposobu bycia w środku brakowało mi
rodzinnego ciepła. Nigdy nie jadaliśmy wspólnie obiadów. Jedynie w święta, gdy
przyjeżdżała reszta rodziny udawali kochającą się familie. Nienawidziłam tego
czasu. Siedziałam naburmuszona za stołem nie mając ochoty słuchać ich
przesłodzonych słówek typu „Kochanie może pomóc ci z tymi ziemniaczkami?”, „Nie
trzeba bubusiu, poradzę sobie, ale miło że się troszczysz. Daj mi pyska CMOK”
fuj… Ja oczywiście wychodziłam na zbuntowaną, niewychowaną nastolatkę. Cała
rodzina uważała mnie za czarną owcę. Nawet pamiętam jak w zeszłym roku jakaś
nieznana mi ciotka podeszła do mnie aby ze mną porozmawiać. Gdy obok mnie
usiadła skrzywiłam się i zaczęłam kaszleć, próbując złapać oddech. Ależ ona
niemiłosiernie śmierdziała. Chyba wylała na siebie całą butelkę jakiś perfum z
targu. A jej głos brzmiał jakby połknęła piszczącą zabawkę dla psa. Zaczęła mi
wypominać jaki to ja wstyd swojej rodzinie przynoszę. No po prostu nie
wytrzymałam. Powiedziałam żeby spierdalała i wyszłam z domu. Na zewnątrz nie
było nikogo. W końcu była wigilia. Poszłam do swojego ulubionego miejsca nad
wodospadem i się rozpłakałam.
Teraz kiedy
o tym myślałam samotna łza spłynęła po moim policzku. Szybko ją otarłam, żeby
nikt nie zauważył. Peter właśnie zatrzymywał się przed jakąś stacją benzynową.
Wyszłam z samochodu i poszłam kupić sobie coś słodkiego. Oczywiście pierwsze
pobiegłam do wielkiej ściany całej w żelkach Haribo. Kupiłam trzy paczki
posługując się moim nienagannym angielskim. Wyszłam ze sklepu i zastałam Rose siedzącą
na krawężniku obok samochodu. Przysiadłam się i zawiesiłam żelki przed jej
oczami. Od razu się ożywiła. Pałaszowałyśmy przez cały postój i zachwycałyśmy
się tutejszą przyrodą. Już świtało a my byłyśmy na granicy z Hiszpanią. Mimo
godziny piątej nad ranem dookoła panował ogromny ruch. Popatrzyłyśmy po sobie
zaspanymi oczami i uśmiechnęłyśmy się z cielęcą miną, widząc przechodzących,
starszych Hiszpanów. Wprawdzie nie miałyśmy u nich szans. Wyglądałyśmy jak
siedem nieszczęść z potarganymi włosami i wymiętymi ciuchami. Jednak mimo tego
uśmiechnęli się do nas i nam pomachali. No tak, wiecznie niewyżyci i gorący
Hiszpanie, ach jak ja to kocham! Zrobiłyśmy słodkie minki i przywitałyśmy
się po hiszpańsku. Właściwie nasza
znajomość tego języka ograniczała się tylko do tego, więc odetchnęłyśmy z ulgą
kiedy Peter powiedział nam, że już
wyjeżdżamy i popaczył się groźnie na grubo starszych facetów. Rose zachichotała
i spłonęła rumieńcem. TAK! Zarumieniła się! Nie pamiętam kiedy ostatnio
widziałam równie niespotykane zjawisko jak rumieniąca się Evans. Nie dociekałam
co jej odbiło, ale Peter uśmiechnął się jak jakiś macho. Zrobiłam jedną z wielu
swoich zagubionych min i wsiadłam do auta. Krajobrazy były przepiękne.
Jechaliśmy wybrzeżem. Otworzyłam okno i wystawiłam głowę na zewnątrz. Wiatr
uderzył w moją twarz z niesamowitą siłą. Przechodnie patrzyli się na mnie jakby
mi odbiło. W sumie się im nie dziwiłam, zachowywałam się jak jakiś nadpobudliwy
golden retriever. Peter coś do mnie mówił, ale nie słyszałam przez pęd wiatru w
uszach. W końcu zostałam brutalnie wciągnięta do samochodu. Popatrzyłam na Rose
z wyrzutem, że pozbawiła mnie tej frajdy.
- Czego
chcesz?
- Jeśli
będziesz tak robić to zapłacisz mandat.- powiedział z powagą mój brat.
- To jawna
dyskryminacja!!! Dlaczego psy tak mogą a ja nie?- krzyknęłam oburzona.
- Ja nie
wymyśliłam tych przepisów, więc się zamknij i nie histeryzuj.
- Pfff… odpokutujesz
za swoje zbrodnie na meczu, jak Barca przegra!
- Hala
Barca!- wyrwała się blondi.
- Peter
błagam cię! Powiedz, że ona z nami nie idzie.
- A dlaczego
miałaby nie iść?- zapytał szczerze zdziwiony.
- HALA
BARCA? Serio?! No nie żartuj.
- Ashley
dopiero zaczyna kibicować, więc daj jej spokój.
- Szczerze
współczuje Barcelonie, że maję tak beznadziejną fankę.
- To my nie
kibicujemy Realowi?- barbie jak zwykle zabiła nas potęgą swojego umysłu.
- Nie
kochanie…
Peter zaczął
jej spokojnie tłumaczyć co to jest piłka i jakim cudem jest taka okrągła.
Ehh... Rose zaczęła się niemiłosiernie wiercić z wyraźną konsternacją wypisaną
na twarzy. W końcu zacisnęła pięści i przemówiła głosem ociekającym jadem.
-Ashley,
daje słowo, że nie spotkałam jeszcze tak tępego zwierzęcia jak ty. Przebywając
z tobą zaczynam wierzyć w legendy o blondynkach.
W aucie
zapanowało przenikliwe milczenie. Byłam w takim szoku że prawie gały wyszły mi
z orbit. W końcu dotarł do mnie sens słów Evans i ryknęłam śmiechem. Peter
musiał odwrócić wzrok, aby nie urazić swojej dziewczyny. Dusił się ze śmiechu
pacząc w boczne lusterko. Rose była z siebie wyraźnie zadowolona. Jeszcze nigdy
nie widziałam jej w tak dobrym humorze. Resztę podróży upłynęło nam w milczeniu.
Nasz hotel
znajdował się na obrzeżach Barcelony. Z zewnątrz wyglądał dość niepozornie.
Zwykły wieżowiec otoczony wysokim ogrodzeniem, jednak gdy weszłam do środka
zaparło mi dech w piersi. Wszędzie rosły ogromne palmy, a z drugiej strony
budynku był wielki basen z mini plażą dookoła. Ale największe wrażenie wywołało
na mnie to że cała ściana hotelu była przeszklona. Miałam mieć pokój na
dziesiątym piętrze, więc widoki musiały być zachwycające. Peter wziął nasze
paszporty i poszedł do recepcji, żeby nas zameldować. Usiadłam na wygodnym
fotelu w pięknym, przestronnym holu i przyglądałam się małej fontannie
znajdującej się w centralnej części pomieszczenia. Rose zapadła się w
mięciutkim siedzeniu z błogą miną. Trzeba przyznać że podróż dała nam się we
znaki. Przymknęłam oczy i odpłynęłam. Nie zdążyłam nawet zacząć chrapać, bo
ktoś szturchnął mnie w ramię.
- Masz
klucz. Prześpisz się w swoim pokoju.- powiedział Evans rzucając mi kartę do
otwierania mojego nowego królestwa. Oczywiście mój niesamowity refleks jak
zwykle mnie nie zawiódł i dostałam kartą w łeb. Zaklęłam pod nosem i wsiadłam
do windy z walizką. Gdy drzwi się zamykały zdążyłam jeszcze zauważyć Petera
targającego trzy ogromne walizki i Ashley stojącą koło niego z różową
torebeczką. Winda była przeszklona a ja z moim lenkiem wysokości prawie
wariowałam. Oglądałam kiedyś horror o windzie i odtąd nie ufam tym diabelskim
maszynom. Odetchnęłam z ulgą gdy w końcu się zatrzymała. Jakoś udało mi się z
niej wyczołgać na swoje piętro. Szukałam drzwi z numerem 94. Kiedy je znalazłam
weszłam do środka, przebrałam się w swoją jakże sexowną piżamkę z Kubusiem
Puchatkiem i opadłam wykończona na lóżko.
Obudziłam
się około drugiej popołudniu. Weszłam pod prysznic i zmyłam z siebie cały brud
podróży. Nagle ktoś zapukał do drzwi. Wybiegłam z łazienki w samym ręczniku
myśląc że to Rose. Otworzyłam i zobaczyłam Chrisa z oczami jak piłki do kosza.
- O wow…
chyba przyszedłem nie w porę. Chciałem ci tylko przypomnieć że idziemy na obiad
za 30 minut. A tak w ogóle to ładnie ci w tym ręczniczku.- uśmiechnął się i
puścił mi oko.
Czerwona jak
burak szybko zamknęłam drzwi. Ehh… ja to mam szczęście. Mieliśmy codziennie
jadać obiady na mieście, ponieważ Peter ubzdurał sobie, że musi obejść
wszystkie regionalne restauracje w Barcelonie. Nie miałam nic przeciwko, w
sumie jedzenie to jedzenie. Posmarowałam ciało balsamem. Ubrałam się w krótkie
spodenki i jakąś bluzeczkę. Nigdy nie malowałam się w wakacje (no chyba że na
jakąś imprezę). Wzięłam jedną z książek Agathy Christie które ze sobą zabrałam
i zaczęłam czytać. Akcja na początku, jak to zwykle bywa w kryminałach, nie
była zbyt wciągająca. Po przeczytaniu dwóch rozdziałów odłożyłam ją na półkę i
zaczęłam rozpakowywać swoje rzeczy do szafy. Kiedy już się z tym uporałam
włożyłam pustą walizkę pod ogromne łóżko małżeńskie i postanowiłam znaleźć
balkon. Weszłam do dużego pomieszczenia z przeszkloną ścianą. Z wielką zgrozą
stwierdziłam że to właśnie na niej położony jest taras. Powoli szłam w tamtą
stronę z zamkniętymi oczami. Namacałam klamkę rękami i otworzyłam drzwi.
Weszłam na balkon i powoli otworzyłam oczy. Gdy zobaczyłam na jakiej znajduje
się wysokości zakręciło mi się w głowie. Strach mnie sparaliżował. Czułam że za
chwile świat się zawali a ja spadnę z tego przeklętego tarasu. Usiadłam i
powoli, na czworaka wycofałam się z powrotem do środka. OMG!!! To było praktycznie najgorsze (zaraz
po wielkim pająku na ręce) doświadczenie w moim życiu. Przyrzekłam sobie, że
już nigdy nie podejdę do tej ściany. Wzięłam telefon i szybko zeszłam do holu. Wyszłam
przed hotel i zobaczyłam, że Peter wypożyczył dwa srebrne kabriolety. Ja i Rose
postanowiłyśmy jechać z Chrisem, żeby nie oglądać słodkiej buźki Ashley. Rozsunęliśmy
dach i ruszyliśmy w stronę centrum miasta. Zatrzymaliśmy się przed małą
knajpką. Wnętrze było dość ponure. Siadłam z Rose przy stoliku dla dwojga, bo
oczywiście przy dużym stole nie starczyło dla nas miejsca. W sumie byłyśmy dość
zadowolone z takiego rozwiązania. Podeszła do nas kelnerka i podała menu. Gdy odchodziła
odwróciła się i popatrzyła na nas z kpiną. Nie zaprzątałam sobie tym głowy i
spojrzałam w kartę dań. Wielka pustka zawitała w mojej głowie gdy zobaczyłam
nazwy potraw. Chyba Peter trochę przesadził z tą regionalnością bo nie znałam ani
jednej potrawy. Zerknęłam na Evans i ujrzałam ten sam zagubiony wyraz twarzy.
- Madd… Co
to jest „gambas a la plancha”?
- Ja się
gubię w napojach, a ty się mnie pytasz o danie główne?
- To jakiś
koszmar… gdzie są cheeseburgery?- zapytała spanikowana Rose.
- Coś mi się
wydaje że dzisiaj nic nie zjemy…- stwierdziłam zawiedziona.
- Możemy
strzelać… może będzie dobre.
Po tym jakże
szatańskim pomyśle, spędziłyśmy 15 minut na wybieraniu potraw, które wydawały
się nam najbezpieczniejsze. Gdy kelnerka przyszła po zamówienie zaczęłyśmy dukać
hiszpańskie nazwy, a dziewczynie coraz bardziej rozszerzały się oczy. W końcu
skończyłam, otarłam pot z czoła i promiennie się uśmiechnęłam. Po czterdziestu
minutach nasz obiad był gotowy. Okazało się, że zamówiłam kotleta wieprzowego,
żeberka, makaron z jakimś sosem, zupę z czosnku i litr soku pomidorowego.
Wytrzeszczyłam oczy i powoli przełknęłam ślinę. Rose nie miała lepszej wyżerki.
Skończyło się tym, że obie jechałyśmy z powrotem do hotelu z pustymi żołądkami.